Odkąd w kinach pojawiła się ekranizacja „Pięćdziesięciu twarzy Greya” na nowo rozgorzała dyskusja wokół fabuły, jej wartości artystycznej czy przekazu. Większość skupia się na krytycznej ocenie sposobu przedstawienia tematyki BDSM i typu relacji nieco patologicznej, jaka łączy głównych bohaterów – Anę i Christiana. W rzeczy samej zgodzę się z tym, że ujęcie klimatu jest nieodpowiednie oraz ma niewiele wspólnego z realną jakością oraz przesłaniem relacji Pan – Uległa. Powierzchowność prezentowana przez autorkę razi, jeśli chcieć tak naprawdę tylko na niej się skupiać. Tylko czy tak naprawdę to jedyne, na co powinno się zwrócić uwagę w związku z „Pięćdziesięcioma twarzami Greya”? Może w istocie jest coś dużo bardziej istotnego, a pomijamy to, bo stoi w opozycji z jakimś ogólnoświatowym trendem w kwestii emancypacji i równouprawnienia kobiet? Może bulwers jaki huczy z każdej strony jest świadomym wypieraniem tego, co stanowi pierwotną naturę każdej kobiety i znajduje odzwierciedlenie w równie pierwotnej naturze mężczyzny? A gdybym powiedziała, że w gruncie rzeczy jest to opowieść o najskrytszych pragnieniach każdej z nas i wartość literacka oraz jakość artystyczna nie ma tu większego znaczenia? Może sekret sukcesu „50 Shades of Grey” tkwi w tym, że mówi o upragnionym powrocie do normalnego, zdrowego porządku relacji damsko-męskiej, którego większość z nas pragnie, lecz wstydzi się do tego przyznać?
Oczywiście jest warstwa dotykająca perwersyjnego seksu, sfery być może odbiegającej rodzajem aktywności i doznań od tego, co przyjęło się jako standardowe, akceptowane, normalne. Według mnie jednak inny nie znaczy gorszy i tak naprawdę każdy zrobiłby samemu sobie przysługę nie ferując wyroków w dziedzinach, jakich nie doświadczył na własnej skórze i zachowując po prostu dla siebie te negatywne, oparte jedynie na wyobrażeniu opinie – chociażby w temacie takim jak relacje BDSM. Do tego nikogo zmuszać nie zamierzam, a także nie liczę, że kiedykolwiek to nastąpi – byłoby za pięknie. Jednak jeśli już podejmujemy się recenzji książki lub opartego na niej filmu to może popatrzeć wypadałoby trochę głębiej, dalej, bardziej poszukując ogólnego przekazu, a nie zachowywać postawę zbuntowanego nastolatka, który neguje wszystko i wszystkich, bo tak mu dyktują szalejące w poszukiwaniu ostatecznej formy hormony.
Żadną sztuką jest ocenić język jakiejś książki pod kątem jego piękna, estetyki, kreatywności i wyrazu geniuszu autora. Równie łatwo opowiedzieć o swoich odczuciach wobec fabuły jedynie z perspektywy bezrefleksyjnego dostrzegania powierzchownej wizji zdarzeń. Ale… Żeby już dostrzec jakąś ukrytą analogię, zobaczyć jaką powszechną tematykę porusza pośrednio – to już większy wysiłek. A w cywilizacji XXI wieku, cywilizacji pędu i niecierpliwości może być trudno wyłuskać z siebie odrobinę tego wysiłku na poszukiwanie, bo to się zwykle wiąże z odroczeniem efektu końcowego, poznania sensu, czyli duża dozą cierpliwości, jaka stała się cechą deficytową w epoce kultury instant.
Przejdźmy jednak do meritum. Relacja Anastasii i Christiana ma według mnie ukryte drugie dno, przekaz pośredni. To nie jest opowieść o patologicznym związku, w którym owładnięty demonami przeszłości facet musi chłostać wybrankę w celu osiągnięcia spełnienia seksualnego, bo inaczej po prostu nie potrafi. Lektura całości pokazuje, być może idylliczny, ale jednak obraz zachodzących w nim zmian, zakończonych rozsądnym wyważeniem proporcji w rodzaju preferowanych zachowań dotyczących seksu. Tak więc jak to w bajce, a może czasem też w życiu, wszystko kończy się szczęśliwie dla wszystkich. Tylko to nie stanowi sedna podświadomego znaczenia. Pod tą warstwą perwersji, monotonnych opisów aktów płciowych i końcowej sielanki jest dla mnie coś jeszcze, dużo ważniejsze niż to, co wszyscy chcą widzieć i oceniać.
Grey w rzeczy samej stanowi pewne ucieleśnienie ideału mężczyzny, jaki współczesność zdaje się usuwać daleko w kąt, kształtując męski wzorzec zgoła odmienny. Nie bez winy pozostają tu kobiety, które tak żarliwie zabiegały o równouprawnienie, większą swobodę, zerwanie okowów jakie według nich nakładała na nie rola pani domu czy – choć to pejoratywnie odbierane określenie – kury domowej. Obowiązek czynnej partycypacji w budowaniu ogniska rodzinnego, opiece nad dziećmi, a nawet tzw. porodach rodzinnych (twardo stoję i stać będę na stanowisku, że poród to nie jest męska działka, a kobiety grzeszą przeciw samym sobie namawiając swoich partnerów do uczestnictwa w nim – wyjątek stanowią według mnie te odosobnione jednostki męskie, które z uporem maniaka stoją na stanowisku, że pragną być przy tym wydarzeniu jak najbliżej, ich sprawa…).
Czy to mogłoby mieć kiedykolwiek możliwość konstruktywnego wpływu na kształt współczesnego związku między kobietą a mężczyzną? Nie mogę się takiego dopatrzeć mimo usilnej analizy. To trochę tak, że człowiek sam działa na własną szkodę, sprzeciwiając się własnej naturze i wpychając kobietę na siłę w rolę pracującej matki, a faceta czyniąc głową rodziny, która jednak mimo konieczności ekonomicznego zadbania o dobro rodziny, musi prężnie dążyć do odnajdywania się w pełnym zaangażowaniu do prania, sprzątania, gotowania, karmienia i przewijania dzieci. To jak to jest, że chcemy być mądrzejsi od biologi i zamieniać morfologie płci? Ktoś tu chyba zapomniał jak w sposób naturalny kobieta i mężczyzna zostali przez matkę naturę przystosowani i stworzeni do bardzo konkretnych ról i obowiązków?
Właśnie dlatego uważam, że oczywistym jest tradycyjny podział na to, co kobiece i to, co męskie. To kobieta może zostać matką, wydać na świat potomstwo, wykarmić je własną piersią i zapewnić mu realizację ogromnej większości potrzeb, jakie dziecko posiada w pierwszych latach życia. Oczywiście rola ojca jest również istotna, ale pod innym względem. Mężczyzna – jako mąż i ojciec, jest strażnikiem ekonomicznego bytu rodziny. Jako silniejszy może ciężko pracować, a ponieważ nie ma głowy do spraw typowo domowych, kobieta odciąża go od zamartwiania się co na obiad, jak zaplanować budżet rodzinny, czy pranie zrobić dziś czy jutro etc. W gruncie rzeczy obydwie płcie są kompatybilne, ponieważ każda z nich posiada te cechy, które uzupełniają braki drugiej strony. Układ idealny, bo matka natura ma niezły łeb do tworzenia.
Rola ojca ulega umocnieniu w późniejszym okresie rozwoju dziecka, które potrzebuje wielu pragmatycznych informacji, silnego męskiego wzorca (zarówno dziewczynka jak i chłopiec powinni otrzymać takowy od ojca, który to wzorzec znajduje odpowiednie zastosowanie w ich dorosłym życiu) oraz chociażby takich kwestii jak nauka gry w piłkę, jazdy na rowerze, prac remontowych i naprawczych w przypadku syna czy ukształtowanie zdrowych preferencji w zakresie wyboru partnera życiowego przez córkę. Ciężko wychować w pełni gotowego na dorosłość człowieka, jeśli w okresie jego dzieciństwa i dorastania brakuje jednego z tych elementów – dlatego samotne rodzicielstwo stanowi ogromne wyzwanie dla rodzica.
To, co pokazuje po warstewką perwersji i odchyleń od normy relacja między Aną a Christianem to silna rola mężczyzny, który swoją stabilnością, odpowiedzialnością, rozsądkiem, zasadniczym podejściem i organizacją odciąża kobietę od martwienia się o kwestie tak przyziemne jak zarabianie na utrzymanie domu i rodziny. A to jest bardzo dużo, bo mogę się mylić, ale moim skromnym zdaniem kobiecie trudniej jest się w pełni odnaleźć w swojej kobiecości, kiedy zmuszona jest do przejmowania chociażby takiego zakresu jak konieczność pracy zarobkowej zamiast statusu „pracuję, bo chcę i mogę”. Kobiety i mężczyźni są różni i głupotą wydaje się być zmuszanie do traktowania obydwu płci na równi.
Dlatego właśnie kobiety dopiero teraz gdzieś pod skórą zaczynają odczuwać dyskomfort związany z tymi wszystkimi „przywilejami” o jakie walczyły przez dziesięciolecia i które wydawały się naszym prababkom takie kuszące i niezbędne. Nagle okazuje się, że sama biologia upomina się o powrót do źródła, o przywrócenie rozsądnego stanu rzeczy. Ja nie uważam, że kobiety należy zamknąć w domu i kazać im rodzić potomka za potomkiem dopóki nie wyczerpie się zapas aktywnych komórek jajowych i macica nie odmówi posłuszeństwa, mając dość ciągłego rozszerzania się i obkurczania po kolejnych ciążach. Uważam, że dla kobiety praca powinna być możliwością na realizację aspiracji, rozwijanie się, zarabianie pieniędzy w celu spełniania dodatkowych zachcianek, ale nie koniecznością, ponieważ istniejący system oferuje mężczyźnie takie zarobki, jakie przy skali obecnych absolutnie koniecznych wydatków nie są w stanie być wystarczającym źródłem dochodu dla całej rodziny.
Może więc zamiast hejtować i słać bluzgi na powieść E L James zatrzymamy się na chwilę i otwarcie przyznamy, że to po prostu jest opowieść o najskrytszych pragnieniach kobiety XXI wieku i jej uciemiężonego rozdwojeniem jaźni mężczyzny. To przywołanie wszystkiego tego, czego tak bardzo nam obecnie brakuje, a na co same sobie poniekąd zasłużyłyśmy niedocenianiem męskości płci brzydkiej. To całkowicie naturalne, że chcemy u swego boku faceta przystojnego, ale nie pięknego, zadbanego, ale nie bardziej niż my same, zaradnego i przedsiębiorczego, który wie, czego w życiu chce i potrafi to zdobyć, odnosząc to do każdej dziedziny życia – nie tylko zawodowej, ale również erotycznej, a w naszych ramionach odnajduje azyl po codziennych bataliach w męskim świecie współzawodnictwa. Czy nie warto przywrócić naturalny porządek rzeczy?
Wasze komentarze